Człowiek pojednania
Zapraszamy do lektury artykułu Małgorzaty Matuszewskiej o Kardynale Bolesławie Kominku. Materiał ukazał się w Polska Gazeta Wrocławska 12 grudnia 2008
Kardynał Bolesław Kominek, arcybiskup metropolita wrocławski, współautor słynnego orędzia biskupów polskich do biskupów niemieckich, przydałby się dzisiejszej Europie.
W tym jak najbardziej chrześcijańskim, ale i bardzo ludzkim duchu wyciągamy do Was (…) nasze ręce oraz udzielamy wybaczenia i prosimy o nie” – pisali biskup Kominek i ponad trzydziestu polskich biskupów, wśród nich Stefan Wyszyński i Karol Wojtyła.
Wszyscy zebrali się na II Soborze Watykańskim, 18 listopada 1965 roku. Tylko dwadzieścia lat po wojnie. W odczuciu wielu zbyt krótko, żeby wybaczyć dramat tysięcy ludzi. Ale Kominek potrafił, choć wojenne cierpienie nie było mu obce, bo pracował jako duszpasterz na rzecz więźniów obozów koncentracyjnych i jeńców wojennych, zbierając środki na pomoc dla nich.
Dziś wiele mówi się, pisze i pokazuje w np. teatralnych spektaklach o cierpieniu nie tylko obywateli krajów okupowanych, ale także o tym, którego doświadczył naród niemiecki. O tym, że to temat wciąż kontrowersyjny, świadczy fakt, że po tylu latach od końca wojny wciąż budzi gorące emocje.
Kardynał Kominek na pewno rozumiał dramat przesiedlanych Niemców w cywilu, żołnierzy wysyłanych na front wbrew ich woli. Miał przecież otwartą głowę i wielkie serce, spotykał się i rozmawiał z Niemcami. Świetnie mówił po niemiecku, bo pochodził ze Śląska, urodził się w Wodzisławiu Śląskim dzień przed Wigilią 1903 roku. Uczył się w Państwowym Gimnazjum w Rybniku, czyli dzisiejszym I Liceum Ogólnokształcącym im. Powstańców Śląskich.
Przyjął święcenia kapłańskie w 1927 roku. W latach 30. pojechał do Paryża, gdzie pomagał polskiej emigracji. Był sekretarzem Akcji Katolickiej, ruchu świeckich chrześcijan, których zadaniem było przenoszenie wiary z kościołów do życia publicznego. Być może korzystając ze struktur Akcji Katolickiej, starał się pomagać więźniom obozów koncentracyjnych.
W Opolu, dokąd po wojnie został wysłany jako administrator apostolski, tworzył podstawy diecezji opolskiej. Był świetnym organizatorem.
Od śmierci kardynała Bolesława Kominka minęły 34 lata. Dwa lata po liście do Niemców padł pomysł, żeby podobne, pełne wybaczenia pismo wysłać za wschodnią granicę. Takiego listu nie wysłano. Może gdyby znalazł się człowiek tak wielkiego formatu jak Bolesław Kominek, dziś byłby czas na podobny list?
List do biskupów niemieckich spotkał się z żywą reakcją. Dla komunistów inteligenci tacy jak biskup Kominek byli solą w oku. Partia organizowała w zakładach pracy wiece przeciw biskupom i ich listowi. Komunistyczna prasa huczała. Ludziom żyjącym na co dzień w szarości, przytłoczonym przez jedynie słuszne decyzje władz, trudno było zrozumieć, o co w tym wszystkim chodzi. W dodatku dobrze pamiętali wojnę i niełatwo było im przyjąć słowa o wzajemnym przebaczeniu.
Ale we Wrocławiu kardynał Kominek był świetnie znany. Lubili go mieszkańcy, którym z ambony tłumaczył rację pojednania. Prosto i zwyczajnie, a ludzie go zrozumieli. Kazanie w katedrze wrocławskiej przyjęto z entuzjazmem.
Ks. kardynał Henryk Gulbinowicz, następca kardynała Kominka jako arcybiskup metropolita wrocławski, w listopadzie 1966 roku uczestniczył w milenijnych uroczystościach rocznicy chrztu Polski.
– Wieczorną mszę św. odprawiano w prokatedrze białostockiej – wspomina pierwsze zetknięcie ze swym sławnym poprzednikiem. – Kazanie głosił kardynał Kominek. Widziałem go wtedy pierwszy raz jako duszpasterz akademicki, zwykły, szary ksiądz, siedzący gdzieś tam w kąciku i słuchający tego, co mówi. Na mnie, młodym księdzu, zrobił bardzo pozytywne wrażenie. Był ciepły, otwarty. W jego kazaniu nie było wyszukanej teologii. Było natomiast powiedziane o tym, czym kultura chrześcijańska czerpana z Ewangelii ubogaciła historię polskiego narodu i troszkę Kresów Wschodnich – opowiada kardynał Gulbinowicz.
Wrocławski kardynał słyszał potem cierpkie uwagi jednego z prałatów, że Kominek pewnie z Zachodu, więc niewiele o Wschodzie umie powiedzieć.
Wówczas młody ksiądz Gulbinowicz nie miał szczęścia rozmawiać z kardynałem Kominkiem. Pierwszy raz rozmawiali w 1970 roku.
– Zostałem włączony w grono biskupów i papież Paweł VI skierował mnie do Białegostoku jako administratora apostolskiego skrawka diecezji wileńskiej. I spotkaliśmy się na konferencjach Episkopatu. Mnie, młodego biskupa, pewne tradycje zaskakiwały. Wszystko trzeba było robić według odgórnych wytycznych, bo sytuacja polityczna była dla Kościoła bardzo trudna. Musiano więc wytyczać szlaki, którymi można było kroczyć bezpiecznie. Kominek wraz z zespołem kierował Komisją Duszpasterską Episkopatu. Do dziś pamiętam, jak powiedział znakomitą rzecz: „Proszę księży, każda diecezja ma swój własny klimat, nieco odmienne warunki pracy duszpasterskiej. Dlatego też to są wytyczne, a trzeba akomodację zrobić do swojego własnego terenu i to już jest zadanie biskupa i jego kolegium, które mu doradza w tej kwestii”.
Nic nie narzucał, pozwalał myśleć i działać tak, jak trzeba było w warunkach, w których przyszło pracować księżom.
Kardynał Gulbinowicz na polecenie Stolicy Apostolskiej miał wtedy patrzeć i wspierać katolików, którzy zostali w Związku Radzieckim.
– On dał nam bardzo mądry margines własnego działania na swoim terenie, w taki sposób, jak nam sytuacja się ułoży – wspomina dziś.
Okazję do rozmów mieli podczas posiłków, oficjalnych spotkań Episkopatu przy warszawskiej ulicy Miodowej. Mieszkali na sąsiadujących piętrach w dzisiejszej nuncjaturze apostolskiej.
– I wtedy zrobił na mnie ksiądz arcybiskup Kominek bardzo dobre wrażenie: człowieka otwartego, który umie zażartować, nikogo nie straszy. Bardzo często powtarzał „życie trzeba brać takim, jakie ono jest”. I nie spodziewał się żadnych laurów. Trzeba się wgryźć i zobaczyć, co można utrzymać, zrealizować. A czego nie można zrobić samemu, zdać na Pana Boga, bo On pomoże.
Podobno często powtarzał „jesteśmy u Pana Boga na ordynansie”. I tak rozumiał swoje powołanie, jako czynną służbę. Służbę pojednaniu. Zrobił ku niemu pierwszy krok. To wynikiem jego polityki było słynne spotkanie Tadeusza Mazowieckiego i Helmuta Kohla w Krzyżowej na polsko-niemieckiej Mszy Pojednania w listopadzie 1989 roku.Od śmierci kardynała Bolesława Kominka minęły 34 lata. Dwa lata po liście do Niemców padł pomysł, żeby podobne, pełne wybaczenia pismo wysłać za wschodnią granicę. Takiego listu nie wysłano. Może gdyby znalazł się człowiek tak wielkiego formatu jak Bolesław Kominek, dziś byłby czas na podobny list?
List do biskupów niemieckich spotkał się z żywą reakcją. Dla komunistów inteligenci tacy jak biskup Kominek byli solą w oku. Partia organizowała w zakładach pracy wiece przeciw biskupom i ich listowi. Komunistyczna prasa huczała. Ludziom żyjącym na co dzień w szarości, przytłoczonym przez jedynie słuszne decyzje władz, trudno było zrozumieć, o co w tym wszystkim chodzi. W dodatku dobrze pamiętali wojnę i niełatwo było im przyjąć słowa o wzajemnym przebaczeniu.
Ale we Wrocławiu kardynał Kominek był świetnie znany. Lubili go mieszkańcy, którym z ambony tłumaczył rację pojednania. Prosto i zwyczajnie, a ludzie go zrozumieli. Kazanie w katedrze wrocławskiej przyjęto z entuzjazmem.
Ks. kardynał Henryk Gulbinowicz, następca kardynała Kominka jako arcybiskup metropolita wrocławski, w listopadzie 1966 roku uczestniczył w milenijnych uroczystościach rocznicy chrztu Polski.
– Wieczorną mszę św. odprawiano w prokatedrze białostockiej – wspomina pierwsze zetknięcie ze swym sławnym poprzednikiem. – Kazanie głosił kardynał Kominek. Widziałem go wtedy pierwszy raz jako duszpasterz akademicki, zwykły, szary ksiądz, siedzący gdzieś tam w kąciku i słuchający tego, co mówi. Na mnie, młodym księdzu, zrobił bardzo pozytywne wrażenie. Był ciepły, otwarty. W jego kazaniu nie było wyszukanej teologii. Było natomiast powiedziane o tym, czym kultura chrześcijańska czerpana z Ewangelii ubogaciła historię polskiego narodu i troszkę Kresów Wschodnich – opowiada kardynał Gulbinowicz.
Wrocławski kardynał słyszał potem cierpkie uwagi jednego z prałatów, że Kominek pewnie z Zachodu, więc niewiele o Wschodzie umie powiedzieć.
Wówczas młody ksiądz Gulbinowicz nie miał szczęścia rozmawiać z kardynałem Kominkiem. Pierwszy raz rozmawiali w 1970 roku.
– Zostałem włączony w grono biskupów i papież Paweł VI skierował mnie do Białegostoku jako administratora apostolskiego skrawka diecezji wileńskiej. I spotkaliśmy się na konferencjach Episkopatu. Mnie, młodego biskupa, pewne tradycje zaskakiwały. Wszystko trzeba było robić według odgórnych wytycznych, bo sytuacja polityczna była dla Kościoła bardzo trudna. Musiano więc wytyczać szlaki, którymi można było kroczyć bezpiecznie. Kominek wraz z zespołem kierował Komisją Duszpasterską Episkopatu. Do dziś pamiętam, jak powiedział znakomitą rzecz: „Proszę księży, każda diecezja ma swój własny klimat, nieco odmienne warunki pracy duszpasterskiej. Dlatego też to są wytyczne, a trzeba akomodację zrobić do swojego własnego terenu i to już jest zadanie biskupa i jego kolegium, które mu doradza w tej kwestii”.
Nic nie narzucał, pozwalał myśleć i działać tak, jak trzeba było w warunkach, w których przyszło pracować księżom.
Kardynał Gulbinowicz na polecenie Stolicy Apostolskiej miał wtedy patrzeć i wspierać katolików, którzy zostali w Związku Radzieckim.
– On dał nam bardzo mądry margines własnego działania na swoim terenie, w taki sposób, jak nam sytuacja się ułoży – wspomina dziś.
Okazję do rozmów mieli podczas posiłków, oficjalnych spotkań Episkopatu przy warszawskiej ulicy Miodowej. Mieszkali na sąsiadujących piętrach w dzisiejszej nuncjaturze apostolskiej.
– I wtedy zrobił na mnie ksiądz arcybiskup Kominek bardzo dobre wrażenie: człowieka otwartego, który umie zażartować, nikogo nie straszy. Bardzo często powtarzał „życie trzeba brać takim, jakie ono jest”. I nie spodziewał się żadnych laurów. Trzeba się wgryźć i zobaczyć, co można utrzymać, zrealizować. A czego nie można zrobić samemu, zdać na Pana Boga, bo On pomoże.
Podobno często powtarzał „jesteśmy u Pana Boga na ordynansie”. I tak rozumiał swoje powołanie, jako czynną służbę. Służbę pojednaniu. Zrobił ku niemu pierwszy krok. To wynikiem jego polityki było słynne spotkanie Tadeusza Mazowieckiego i Helmuta Kohla w Krzyżowej na polsko-niemieckiej Mszy Pojednania w listopadzie 1989 roku.Od śmierci kardynała Bolesława Kominka minęły 34 lata. Dwa lata po liście do Niemców padł pomysł, żeby podobne, pełne wybaczenia pismo wysłać za wschodnią granicę. Takiego listu nie wysłano. Może gdyby znalazł się człowiek tak wielkiego formatu jak Bolesław Kominek, dziś byłby czas na podobny list?
Wrocławski kardynał słyszał potem cierpkie uwagi jednego z prałatów, że Kominek pewnie z Zachodu, więc niewiele o Wschodzie umie powiedzieć.
Wówczas młody ksiądz Gulbinowicz nie miał szczęścia rozmawiać z kardynałem Kominkiem. Pierwszy raz rozmawiali w 1970 roku.
– Zostałem włączony w grono biskupów i papież Paweł VI skierował mnie do Białegostoku jako administratora apostolskiego skrawka diecezji wileńskiej. I spotkaliśmy się na konferencjach Episkopatu. Mnie, młodego biskupa, pewne tradycje zaskakiwały. Wszystko trzeba było robić według odgórnych wytycznych, bo sytuacja polityczna była dla Kościoła bardzo trudna. Musiano więc wytyczać szlaki, którymi można było kroczyć bezpiecznie. Kominek wraz z zespołem kierował Komisją Duszpasterską Episkopatu. Do dziś pamiętam, jak powiedział znakomitą rzecz: „Proszę księży, każda diecezja ma swój własny klimat, nieco odmienne warunki pracy duszpasterskiej. Dlatego też to są wytyczne, a trzeba akomodację zrobić do swojego własnego terenu i to już jest zadanie biskupa i jego kolegium, które mu doradza w tej kwestii”.
Nic nie narzucał, pozwalał myśleć i działać tak, jak trzeba było w warunkach, w których przyszło pracować księżom.
Kardynał Gulbinowicz na polecenie Stolicy Apostolskiej miał wtedy patrzeć i wspierać katolików, którzy zostali w Związku Radzieckim.
– On dał nam bardzo mądry margines własnego działania na swoim terenie, w taki sposób, jak nam sytuacja się ułoży – wspomina dziś.
Okazję do rozmów mieli podczas posiłków, oficjalnych spotkań Episkopatu przy warszawskiej ulicy Miodowej. Mieszkali na sąsiadujących piętrach w dzisiejszej nuncjaturze apostolskiej.
– I wtedy zrobił na mnie ksiądz arcybiskup Kominek bardzo dobre wrażenie: człowieka otwartego, który umie zażartować, nikogo nie straszy. Bardzo często powtarzał „życie trzeba brać takim, jakie ono jest”. I nie spodziewał się żadnych laurów. Trzeba się wgryźć i zobaczyć, co można utrzymać, zrealizować. A czego nie można zrobić samemu, zdać na Pana Boga, bo On pomoże.
Podobno często powtarzał „jesteśmy u Pana Boga na ordynansie”. I tak rozumiał swoje powołanie, jako czynną służbę. Służbę pojednaniu. Zrobił ku niemu pierwszy krok. To wynikiem jego polityki było słynne spotkanie Tadeusza Mazowieckiego i Helmuta Kohla w Krzyżowej na polsko-niemieckiej Mszy Pojednania w listopadzie 1989 roku.